środa, 21 stycznia 2015

Troll ogląda #10 - Bitwa Pięciu Recenzji

Rok 2015 troll zaczął nader dobrze. Od ostrej imprezy w doborowym towarzystwie. A drugiego dnia nowego roku, nadal w szampańskich humorach, towarzystwo pomaszerowało do kina. W wyniku burzliwej dyskusji nt. tego, co obecni widzieli (oraz litanii wymuszeń, błagań i gróźb), powstał niniejszy wpis. 
Kolejność recenzji przypadkowa, edytowałem je naprawdę minimalnie. Śródtytuły pochodzą od autorów.

Khazȃd ai-menu
by tapta

Trzeba zacząć od tego, że nie mówimy o ekranizacji pewnej książki tj. “Hobbicie, czyli tam i z powrotem” Tolkiena, tylko o inspirowanej nią (tj. książką) trylogii filmowej Petera Jacksona: “Niespodziewana podróż”, “Pustkowie Smauga” i “Bitwa pięciu armii”, będącej częścią większego projektu, jakim jest filmowa wizja Śródziemia. 
I jako taka “Bitwa pięciu armii” jest filmem dobrym. Na pewnym-serwisie-filmowym dałam jej 8 na 10 punktów. Dlaczego tylko 8? Bo godzinę montażysta mógł spokojnie ciachnąć. Te wszystkie dłużyzny i pseudogłębokie, wymowne lub miłosne spojrzenia powodowały, że zaczynałam mieć skojarzenia z serialami brazylijskimi. Dlaczego aż 8? Za mokroczyniącego Thorina Dębową Tarczę, który został odegrany doskonale, za jego szaleństwo czające się w iście Bohunowym spojrzeniu. Za jego kuzyna, Daina Żelazną Stopę, który jest najnowszą miłością mojego życia, jeździ na dzikiej świni i jest istną kwintesencją krasnoludowatości, a tę rasę nieludziów uwielbiam najbardziej (kochałam krasnoludy zanim to było modne, czyli zanim Kili i Fili pojawili się w “Niespodziewanej podróży”). Za świetną kreację Bilba, mimo, że w tej części nie bardzo czuć, że jest on głównym bohaterem. Za to, że Legolasowi skończyły się strzały i że go matka kocha. I za te wszystkie elementy humorystyczne, które może nie były jako takie planowane, ale doskonale wpisały się w karnawałową atmosferę spotkania z pewną bandą oszołomów (przypis trollowy: to mnie tak spostponowała!), z którą miałam przyjemność pójść do kina.

Dain II Żelazna Stopa, esencja krasnoludowości
rys. Otis Frampton
otisframpton.deviantart.com

Bitwa sześciu armii
by Kostchey

W dzisiejszych czasach, gdzie każdy może być twórcą, jesteśmy zalewani twórczością fanowską czyli tzw. fanfikami (ff). Większość utworów tego typu stanowią krótkie opowiadania znane tylko najbliższym znajomym “autorów”, aczkolwiek u schyłku naszej cywilizacji niektóre fanfiki udaje się zekranizować.
Dobrym przykładem “tfurczości” która ujrzała srebrny ekran może być “Hobbit: Bitwa pięciu armii 3d w iMax Theater i wybranych kinach”.
Ogólnie HBPA3d nie różni się zbytnio od innych ff (alternatywna historia “co by było gdyby”, niezdrowe relacje seksualne między bohaterami (dla beki określanymi do kupy krzyżówką ich imion), itp.). Tak więc otrzymujemy co by było gdyby Azog nie zginął 150lat wcześniej i polował na syna swojej wcześniejszej ofiary (wspomniana alternatywna historia) oraz postać Kilriel (ww. niezdrowe relacje). Niestety, w dziele pojawiają się pewne nieścisłości (co jest ewenementem jeżeli chodzi o fan-fiction), gdyż:
-       armia ludzi znad jeziora pod dowództwem Barda I,
-       armia elfów pod dowództwem Thranduila,
-       armia krasnoludów pod dowództwem Daina II,
-       armia orków i wargów pod dowództwem Azoga,
-       armia nietoperzy i goblinów pod dowództwem jego syna Bolga,
-       lotno-desantowa armia pod dowództwem Radagasta Burego,
z militarnego punktu widzenia dają nam sześć armii…
Jeżeli ktoś jeszcze czyta to: CHCĘ BOJOWEGO MUFLONA GÓRSKIEGO

Bojowe muflony górskie

Bitwa mniej więcej pięciu armii
by szarlih

Fakt, że Hobbit zawitał do kin w trzech częściach jest bulwersujący. Niemniej “Bitwa Pięciu Armii” zamyka opowieść. Ostrzeżenie przed spoilerami? Bez żartów… od premiery minęło sporo czasu, a książka ma 78 lat. Brak nowych wątków, brak nowych bohaterów (chlubnym wyjątkiem jest Dain Żelazna Stopa, najbardziej krasnoludzki krasnolud Petera Jacksona). Rozpoczęte w poprzednich częściach historie mają swoje zakończenia. Te, które są w książce i te, których nie ma.
Wszystkie stwory, w tym Azog, są porządnie wyrenderowane. Trójwymiar w niektórych scenach robi olbrzymie wrażenie. Humorystyczne wstawki komponują się nieźle, mimo że większość z nich to twór scenarzystów, nie do odnalezienia w książce. Gra aktorska także stoi na wysokim poziomie. Starcia są epickie, jak można się było spodziewać. Dobra batalistyka i świetne efekty 3D w niektórych scenach nie są jednak w stanie zatrzeć wspomnienia elfonekrofilii na tle czerwi pustyni.
Opowieść traktuje o hobbicie, zabiciu smoka, bitwie, szaleństwie i śmieci króla krasnoludów oraz powrocie Bilba do domu. W zarysach to ta sama historia, co w książce. W szczegółach jest inaczej. Bard co prawda zabija smoka, ale metoda jest dyskusyjna. Dzieci Barda (skąd się wzięły - Legolas jeden wie) wyskakują co kilka scen dla zwiększenia dramatyzmu. Za to szarża na wozie zdetronizowała zjazd Legolasa na tarczy jako najbardziej epicką scenę z filmu fantasy. Elf stara się jednak kilka razy odzyskać prowadzenie w spektakularny sposób. Przed wrotami Ereboru co rusz pojawia się jakaś armia. Według moich rachunków jest ich 7, a tylko jedna grupa krasnoludów nie płacze. Na temat śmierci Thorina można powiedzieć tylko tyle, że na szczęście nie nastąpiła wskutek przeziębienia. Do tego wszystkiego otrzymujemy kontynuację wątku wygnania Saurona z Dol Guldur (w książce było o tym chyba aż jedno zdanie), zakończenie międzyrasowego wątku miłosnego czy błyskotliwą karierę Alfrida, o której Tolkien jakoś zapomniał. Najbardziej wstrząsający jest jednak fakt, że matka kochała Legolasa.
Nie należy traktować filmowego Hobbita jako ekranizacji, zbyt dużo scen rozczarowuje. Jako film “Bitwa Pięciu Armii” jest dobra. Zabawna (dla mnie niekoniecznie tam, gdzie twórcy to przewidzieli), dynamiczna, piękna. Ścieżka dźwiękowa dobrze się komponuje, ale nie ma tam perełek, jak “Misty Mountains” z pierwszej części. Dobra rozrywka, ale niezalecana dla fanatycznych czytelników Tolkiena. Puenta opowieści, zarówno książkowej jak i filmowej, pozostaje ta sama: orły są lekarstwem na wszystkie problemy.

...a matka cię kochała, Legolasie

“Matka cię kochała, Legolasie”
czyli subiektywne “Bitwy Pięciu Armii” opisanie by Khaira

Peter Jackson niewątpliwie wspiął się na szczyty kreatywności robiąc z cieniutkiej książeczki kilkugodzinną, filmową trylogię. Niestety, rzeczona kreatywność zaowocowała krasnoludzko-elfią wersją Romea i Julii. Wyciągnięta nie-powiem-skąd ryża elfica staje się więc bezpośrednią przyczyną zguby mojego filmowego ulubieńca.
Ale to dopiero pierwszy krąg piekieł melodramatu. Pompatyczność, nieobcą przecież oryginalnej fabule, PJ zawziął się napompować jeszcze bardziej. Co spowodowało, że Thorin, w czasie swej ostatniej walki, miał większe szanse umrzeć na zapalenie płuc lub galopujące zakażenie, niż z ręki swego antagonisty. Swoją drogą - nadal nie jestem pewna, czy to faktycznie Azog go wykończył.
Absolutnym ukoronowaniem możliwości duetu reżyser-scenarzysta jest, żywcem niemal wyjęta z brazylijskich klasyków telewizyjnych, scena męskiej(?) rozmowy Legolasa z ojczulkiem. Tekst o kochającej i poświęcającej życie matce wycisnął mi łzy z oczu. Ze śmiechu.
Na szczęście są też plusy.
Graficy komputerowi wreszcie nauczyli się robić modele, które już nieco przewyższają efekty z oryginalnej, japońskiej Godzilli. Szaleństwo Thorina z przebitkami smokowatości naprawdę robi wrażenie. Ale na kolana powaliła mnie scena w Dol Guldur. Galadriela (jakkolwiek nieco zielonkawa) wywołała u mnie “ciarki, dreszcze i co jeszcze” na najwyższym poziomie. Wcale się nie dziwię, że Sauron zwiał - w końcu wszyscy faceci boją się silnych kobiet.
Mocną stroną filmu są nieliczne ale doskonale wysmakowane akcenty humorystyczne. Dain, oczywiście, bije wszystkich na głowę. Choć część chwały odbiera mu jego szlachetny wierzchowiec. Również Thranduilowy Rogaś wreszcie pokazuje co potrafi. Ale i tak najlepszy jest Legolas - Batman, hamujący na ręcznym.
Podsumowując: pięć gromkich wybuchów śmiechu, galadrielowy szał ciał i tylko trzy facepalmy. Czyli generalnie dobry film. No i, last but not least, ogromny plus za towarzystwo.

....ciebie zresztą też nie, ryża małpo

*tytuł drastycznie i celowo ocenzurowany*
by troll spod mostu

Nie oczekiwałem dużo. Nauczony doświadczeniem nie nastawiałem się na ekranizację Tolkiena. Spodziewałem się za to spektakularnej batalistyki, ładnych plenerów, znośnych efektów specjalnych (w tym: znośnego 3d) i głupich pomysłów scenarzysty. Wszystko to dostałem. Miejscami w nadmiarze.
Gdyby to była ekranizacja Hobbita - przypomnijmy: książki dla dzieci, swoistej baśni - to Bard zabiłby smoka, bo w baśniach dobry bohater jest od zabijania smoków. Ale tu jest Holywood, więc dodajmy mu stadko dzieciaków jako oczobijną-i-duszoszczypatielną (dla przeciętnego zjadacza popcornu... eeee.... widza) motywację. A że autor scenariusza zasłyszał historię o niejakim Wilhelmie Tellu, w której występował syn owego, kusza oraz scena strzelania z owej z udziałem ww. (szczegółów scenarzysta niestety zapomniał) - dostaliśmy, co dostaliśmy. Tu coś we mnie zawyło po raz pierwszy.
Dla równowagi: cały wątek uwolnienia Gandalfa z Dol Guldur uważam za jeden z najlepszych elementów filmu. Biała Rada w osobach Elronda, Galadrieli i Sarumana wymiata. Wychodzi mi, że jeśli ich nie obligować już napisanym tekstem, to scenarzyści PiDżeja są w stanie pisać sensownie. Dopiero jak mają pisać "na podstawie", to coś w nich się przestawia i się "wykazują"...
A nawykazywali się sporo.
Cały wątek romansu międzygatunkowego wywoływał u mnie od początku lekkie mdłości. Ale elfonekrofilia (pożyczę sobie od szarliha) w wykonaniu postaci-nie-występującej-w-książce o mało nie spowodowała rzucenia pawiem. Takich rzeczy się po prostu nie robi, panie PiDżej!
A potem dowiadujemy się, że Legolasa (zdobywającego w międzyczasie szlify asa powietrznego) matka kochała. O, matulu...
Moja prywatna teoria jest taka, że PiDżej krasnoludów po prostu nie lubi. To tłumaczyłoby, dlaczego odebrał Dainowi Żelaznej Stopie zwycięstwo nad Azogiem. Tłumaczyłoby, dlaczego zmusił Kiliego do romansowania z postacią-nie-występującą-w-książce. Tłumaczyłoby także, dlaczego z Thorina zrobił psychola. Tłumaczyłoby w końcu, dlaczego pozbawił go prawa do bohaterskiej i pełnej godności śmierci, które dał mu Tolkien. Kiedy pierwszy raz czytałem książkę, a miałem wówczas lat 7, scena pożegnania z Bilbem i śmierci Thorina (po bitwie, w namiocie, w pokłutym pancerzu, broczącego krwią z wielu ran) zrobiła na mnie piorunujące wrażenie. Po 25+ latach wrażenie robi nie mniejsze. A niewiele brakowało, żeby PiDżej zafundował królowi krasnoludów śmierć od zakażenia, na zadupiu Diuny Ereboru (z uwagi na obecność czerwi pustyni można się pomylić...). W ogóle - zabicie Thorina przez Azoga, kanonicznie martwego od wielu lat, to po prostu policzek dla całej rasy krasnoludzkiej. Tak samo, jak zabicie Bolga przez elfy. Nawet świetna kreacja Daina Żelaznej Stopy (scenarzysta ewidentnie usłyszał o krasnoludzkich zabójcach trolli z uniwersum Warhammera) nie jest w stanie zatrzeć niemiłosiernie złego wrażenia.
I żeby już w ogóle mi dokopać - cały film kończy się kapitalną, kanoniczną sceną licytacji, ze smaczkami dla tolkienomaniaków (łyżki, Lobelia Sackville-Baggins). Argh! Powinienem się cieszyć, ale właściwie to odebrałem tę scenę jak policzek, wymierzony na odlew. Bo uświadomiono mi z całą mocą, jak dobra mogła to być ekranizacja. I jak wielki potencjał zmarnowano.
To nie był zły film. Ale pod żadnym pozorem nie był to Hobbit.
Za to towarzystwo w kinie miałem przednie.

The Hobbit: The Battle of the Five Armies. Reż. Peter Jackson. Scen. Fran Walsh, Philippa Boyens, Peter Jackson & Guillermo del Toro. USA, 2014. 144 min.


BTW: rok 2014 też rozpoczynałem wpisem o ekranizacji Hobbita fanfikach PiDżeja. Na szczęście nie ma szans, żeby tę tradycję kontynuować. WB nie ma praw do ekranizacji niczego więcej. I niech tak zostanie.

2 komentarze:

  1. W zasadzie nie miałem zamiaru pisać "Na temat śmieci Thorina", więc jakbyś mógł z łaski swojej poprawić ;)

    OdpowiedzUsuń