środa, 2 października 2013

Trzy spojrzenia na... #1

Aby obietnicy stało się zadość - oto pierwszy wpis z zapowiadanego cyklu. Miałem wprawdzie pokusić się o analizę nieco innego tematu, ale to już następnym razem.

Wyszedłem od kina historyczno-kostiumowego, przy takim też pozostanę. Zacznę zaś ambitnie, "z wysokiego c" i z grubej rury - od filmowych adaptacji sztuk Williama Shakespeare'a (na potrzeby niniejszego wywodu uznajmy, że faktycznie Shakespeare był autorem tego, co mu się powszechnie przypisuje, plotki o autorstwie Marlowe'a, de Vere'a czy Bacona pozostawiając szekspirologom do ich dysput). Przyjrzyjmy się zatem trzem różnym sposobom, na jakie filmowcy zabierali się do ekranizacji Barda ze Stratford upon Avon.

Spojrzenie pierwsze, czyli adaptacje klasyczne: Henry V (1989), reż. Kenneth Branagh.


Zaprawdę, bardziej klasycznie się chyba nie da. Oto Branagh adaptuje Shakespeare'a praktycznie "na kolanach": ujmując z oryginalnego tekstu tak mało, jak się da, dodając od siebie jeszcze mniej, a całość podając w kostiumie z epoki (przedstawionej, nie samego Shakespeare'a).

Treściowo od pierwowzoru odchodzi tylko raz - zachowując przy tym szekspirowskiego ducha, jeśli nie literę - to jest umieszczając w filmie scenę pochodzącą z innego dzieła. Chodzi mianowicie o reminiscencje Pistola po śmierci sir Johna Falstaffa, a cytowana scena zaczerpnięta została z pierwszej części Henryka IV. Należy przy tym wspomnieć, że w rzeczywistości sir John Fastolf, jeden z pierwowzorów Falstaffa, przeżył Henryka o wiele lat - zmarł w 1459 r., trzydzieści lat po Bitwie o Śledzie, stoczonej 12 lutego 1429 r. podczas oblężenia Orleanu (i jakieś czterdzieści cztery lata po bitwie pod Azincourt).

Film pomija też - całkowicie zgodnie z treścią sztuki - scenę lądowania Henryka we Francji. Nic dziwnego, wypada ona mało dumnie dla przyszłego zwycięzcy. Jeśli bowiem wierzyć przekazom, wysiadający z okrętu król potknął się i wywinął orła na francuski brzeg. Można to wprawdzie było wziąć za dobrą wróżbę - sposobiący się do podboju Anglii Wilhelm Bękart wyrżnął jak długi wysiadając na brytyjskim brzegu, co zupełnie nie przeszkodziło mu w zdobyciu korony (i o wiele bardziej pasującego królowi przydomku) - jednakże Shakespeare'owi pewnie nie uchodziło przypominać odległej następczyni Henryka na angielskim tronie, że jeden z jej poprzedników był pierdołą. Dyplomacja, jak widać, jest sztuką.

Henryk Branagha (i Shakespeare'a) jest wybitnie wygadany. Ba, można nawet zaryzykować stwierdzenie, że jest aż nazbyt elokwentny. Bardziej oszczędny w słowach wódz, oblegając miasto i uczyniwszy wyłom w murach obronnych, pewnie by tylko wrzasnął "Na pohybel skurwysynom!" i rzucił się do szturmu, gdy tymczasem nasz Heniu palnął taką mowę, że klękajcie narody: 


Na szczyty elokwencji wzbija się zaś rankiem poprzedzającym krwawą rozprawę pod Azincourt. Nawiasem mówiąc Anglicy błędnie zapamiętali nazwę miejsca, w którym dali Francuzom łupnia - w ich przekazach batalia ta nosi miano bitwy pod Agincourt. Adding insult to injury, eh?


Shakespeare - a za nim Branagh - przeinaczył moment kulminacyjny bitwy. Zrozumiałym jest, że Anglikowi nie wypadało publicznie przypominać Anglikom (a szczególnie aktualnym władcom Anglii), jak parszywie postąpił ich król wobec wziętych do niewoli francuskich notabli. Normalną praktyką owych czasów było, że poddający się miał prawo zejść z pola bitwy i oczekiwać w niewoli zwyciezcy na wykup. Tymczasem, kiedy w szczytowym momencie bitwy Henryk rzucił do walki także czeladź obozową, a pozbawiony ochrony jego tabor padł łupem lokalnych wieśniaków - Henryk zdecydował o wyrżnięciu dotychczas wziętych do niewoli jeńców. W sztuce zaś (i w filmie) to francuscy rycerze atakują bronione tylko przez chłopców obozowych wozy, wyrzynając obrońców do nogi, a sami giną na polu bitwy.

Propaganda nie była w żadnym wypadku Shakespearowi obca. Ale nie pomstujmy tu nad nim - dał przecież okazję Branaghowi do nakręcenia przejmującej sceny procesji po bitwie.


Potem następuje przekomiczna scena zalotów Henryka w ramach negocjacji pokojowych. On nie mówi po francusku - a przynajmniej nie powinien, bo straszliwie ten język kaleczy. Księżniczka Katarzyna zabawnie zaś przeinacza angielski. Dobrana z nich para.

Nastają pokój i miłość. Kurtyna.  

Spojrzenie drugie, czyli "niech będzie nowoczesność w domu i zagrodzie": Richard III (1995), reż. Richard Loncraine.


Ha! Nie tego się spodziewaliście po Shakespearze, c'nie? Zaprawdę, nie przypominam sobie żadnych czołgów w czasach elżbietańskich (głos z sali powołujący się na płody umysłu Leonarda odrzucamy jako niezorganizowany), telegraf to tez jakby nie te czasy. A jednak Loncraine - podchodząc do tekstu oryginału niemal bałwochwalczo, nie zmieniając praktycznie linijki - postanowił pokazać, że można historię jednego z najwredniejszych szekspirowskich czarnych charakterów uczynić jeszcze wredniejszą, przydając jej kostiumu wzorowanego na (alternatywnej!) faszystowskiej Anglii lat 30. XX w. I udało mu się to, bez dwóch zdań.


O, proszę, kolejny piękny przykład propagandy u Shakespeare'a. Jego Ryszard był zdeformowanym, garbatym kulawcem, niewładającym lewą ręką (niewątpliwie autor szedł w ślady Thomasa More, który twierdził - m.in. - że Rychu urodził się z wszystkimi zębami, po trwającej dwa lata ciąży, do tego z nieprawego łoża). Ponadto Ryszard nieustannie spiskował, judząc jednego brata przeciw drugiemu, zamordował jednego z nich (Jerzego księcia Clarence), zamordował obu swych bratanków - aktualnego króla Edwarda V i jego brata Ryszarda (synów Edwarda IV) w Tower, własną jakoby ręką zgładził poprzedniego króla Henryka VI i jego syna Edwarda (nawiasem mówiąc, pierwszego męża swojej przyszłej żony, Anny), zamordował także samą Annę, gdyż zawadzała jego planowanemu małżeństwu z bratanicą. Sporo dokonań, jak na jednego króla. Nic dziwnego zatem, że portretując go Loncraine wzorował się na Adolfie Hitlerze.


Nie dziwmy się też samemu Shakespeare'owi. Sztuka powstała prawdopodobnie za panowania Elżbiety I Tudor, wnuczki Henryka VII, zwycięzcy spod Bosworth. Wątpliwe jest, że miło patrzyłaby na człowieka, który jej dziadka przedstawiałby jako uzurpatora, a jej prawo do tronu podawałby w najmniejszą bodaj wątpliwość (miała od tego dość polityków, krewnych i powinowatych). Poprzednik Henryka VII musiał zatem jawić się światu jako potwór, o uwolnienie Anglii od którego wszyscy wręcz Henryka błagali. I takim też przedstawia go - za Shakespearem - Loncraine.  Ryszard pastwi się więc nad Anglią i własną familią, aż przybywa mąż opatrznościowy i dochodzi do bitwy na polach Bosworth. Gdzie padają nieśmiertelne słowa o królestwie za konia (który okazuje się jeepem).


Można? Można! Kurtyna.

Spojrzenie trzecie, czyli "a teraz coś z zupełnie innej beczki": Throne of Blood (1957), reż. Akira Kurosawa


Czyli Macbeth, ale nakręcony tak, że sam Shakespeare miałby pewnie kłopoty z poznaniem swego dzieła. Wątpliwym jest zresztą, żeby zrozumiał japoński.

Kurosawa poszedł jeszcze dalej niż Loncraine: nie tylko przeniósł miejsce akcji, ale także pozmieniał niektóre wątki, dopasowując je do własnej wizji opowieści o samurajach. Króla Duncana zastępuje Lord Tsuzuki, pan Leśnego Zamku (Lord of Forest Castle) w Lesie Pajęczej Sieci (Spider's Web Forest), niewdzięcznego zaś Macbetha - Washizu, pan Zamku Północnego. Trzy wiedźmy, przepowiadające los Macbetha, odgrywa u Kurosawy leśny duch. Podobnie jak Macbetha, Washizu do mordu podżega żona, Asaji. I - podobnie jak Macbeth - Washizu każe zamordowac przyjaciela i jego syna, by nie sprawdziła się część przepowiedni ich dotycząca.

Czyni tak jednak dopiero wtedy, gdy jego żona zachodzi w ciążę - wcześniej (odmiennie niż Macbeth) planował uczynić syna przyjaciela swym spadkobiercą, własnoręcznie wypełniając przepowiednię. Nie ma też u Shakespeare'a mowy o tym, by lady Macbeth poroniła.

Kurosawa pomija też niektóre inne wątki (np. przepowiednie wiedźm, dotyczące dalszego losu Macbetha - nie ma w Tronie we Krwi mowy o śmierci z rąk "niezrodzonego z niewiasty"). Pozostaje tylko przepowiednia o zagładzie, czekającej Macbetha/Washizu, kiedy sam Las Birnamski ruszy mu naprzeciw. Kiedy więc Las Pajęczej Sieci faktycznie rusza na zamek, ludzie Washizu w panice uznają, że oto sami bogowie domagają się jego śmierci. W przeciwieństwie do szekspirowskiego Macbetha, Washizu ginie od strzał własnych zołnierzy, nie zaś z ręki "niezrodzonego z niewiasty" Macduffa.


Kurtyna.

Na bis i w ramach bonusu proponuję obejrzeć jeszcze jedną, tym razem teatralną, interpretację sztuk Shakespeare'a. Wszystkich sztuk Shakespeare'a, na raz (sic!). Przed państwem The Reduced Shakespeare Company:


Następnym razem będzie o... ale to już, jako się rzekło, następnym razem.
Zapraszam do komentowania.

3 komentarze:

  1. Trzeba było jakąs komedyjkę dorzucić :) O Kasi na przykład :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie pasowały mi do koncepcji (wybrani reżyserzy/filmy). Zresztą ostrzegałem, że będzie wg mojego gustu. O komediach innym razem może.

    OdpowiedzUsuń
  3. Dla zainteresowanych: finałowa scena Throne of Blood, z podłożonym Yakety Sax (usunięta z pierwszej wersji tego wpisu) znajduje się tu: https://www.youtube.com/watch?v=ITyt4RvmBFw

    OdpowiedzUsuń