czwartek, 30 stycznia 2014

Troll czyta (i nie tylko) #5 - My z niego wszyscy!

Wiedz, o książę, że między czasami, kiedy ocean połknął Atlantydę z jej lśniącymi miastami, a nadejściem synów Aryasa, była era przewspaniała, kiedy królestwa tego świata błyszczały niczym klejnoty pod gwiazdami - Nemedia, Ophir, Brythunia, Hyperborea, Zamora z jej czarnowłosymi kobietami i nawiedzanymi przez pająki wieżami pełnymi tajemnic, Zingara z jej rycerstwem, Koth graniczące z pasterskimi ziemiami Shemu, Stygia z jej strzeżonymi przez cienie grobowcami, Hyrkania, gdzie jeźdźcy nosili stal, jedwab i złoto. A najdumniejszym z królestw świata była Aquilonia, niezaprzeczalnie władająca sennym Zachodem. Aż nadszedł Conan, Cymeryjczyk, czarnowłosy, o ponurym wejrzeniu, z mieczem w dłoni - złodziej, łupieżca, zabójca, na przemian rubaszny i melancholijny - by zdeptać trony Ziemi obutymi w sandały stopami.
 
- z Kronik Nemedyjskich
(przekład własny)

 art: Frank Frazetta, Conan the Adventurer, 1966

O ile J.R.R. Tolkienowi zawdzięcza literatura gatunek high fantasy, z jego światotworzeniem, legendami, questem i zmaganiami Dobra ze Złem, o tyle gatunek heroic fantasy, znany także jako sword & sorcery (oraz - P.T. Czytelnicy raczą wybaczyć - prąciem i mieczem), w przeważającej mierze zawdzięczamy dokonaniom pisarskim Teksańczyka Roberta Ervina Howarda (1906-1936). W grudniu 1932 r., 5 lat przed publikacją Hobbita, objawił się światu na łamach pulpowego magazynu Weird Tales Conan Cymeryjczyk, najsłynniejszy bohater gatunku. Przez następne lata - zwłaszcza po śmierci Howarda, który pozostawił po sobie 17 opowiadań, 1 powieść i kilka niedokończonych szkiców poświęconych Conanowi - został nasz barbarzyńca bohaterem niezliczonych powieści, licznych serii komiksowych, 3 filmów fabularnych, kilku seriali (fabularnych i animowanych), kilku gier fabularnych i komputerowych oraz inspiracją dla artystów-plastyków i zespołu metalowego. Doczekał się także licznego grona naśladowców i klonów. 

Nie zamierzam dowodzić, że opowieści o Conanie są literaturą wysokich lotów. Nie są. Zbyt często autor popada w schematyczność czy ulega skłonności do produkowania 'purple prose'. Sam bohater nader często oskarżany jest też o bycie Martym (lub Garym) Stu i/lub przedłużeniem tego-i-owego swojego twórcy. Jeszcze więcej nabroili kontynuatorzy - ze skądinąd zasłużonym dla propagowania twórczości Howarda L.S. de Campem na czele - i adaptatorzy. A mimo to lubię i postać, i same teksty Howarda. Za urokliwą staroświeckość. Za podejście do świata. Za niezłomność against all odds

Lubię także film Johna Miliusa z 1982 r. z Austriackim Dębem w roli tytułowej - choć ma on raczej mało wspólnego z oryginałem literackim. Ma natomiast niezaprzeczalny atut w postaci rewelacyjnej ścieżki dźwiękowej autorstwa Basila Poledourisa i niezłą rolę Jamesa Earla Jonesa (Thulsa Doom).



Ubolewam, że twórcy remake'u z 2011 r. nie spróbowali oprzeć się bardziej na materiale źródłowym (literackim, znaczy). Jeszcze bardziej ubolewam, że nie doszedł do skutku projekt filmu animowanego "Conan: Red Nails" (opartego na opowiadaniu o tym samym tytule, z Ronem Perlmanem jako Conanem). Może następnym razem.

Trollowe zbiory materiałów związanych z Conanem:

Robert E. Howard - The Complete Chronicles of Conan (Centenary Edition) - wyd. Gollancz 2006, 927 str.

Jewels of Gwahlur (Savage Sword of Conan no 25) - script Roy Thomas, art Dick Giordano, wyd. oryg. Marvel 1988, wyd. polskie ACP ZSP INDEX 1989

The Mill (Savage Sword of Conan no 105) - script Don Krarr, art Gary Kwapisz, Bob Camp, wyd. oryg. Marvel 1984, wyd. polskie AS-Editor 1990

Essential: Conan - Volume 1 (Conan the Barbarian #1-#25) - script Roy Thomas, art Barry Windsor-Smith, Gil Kane, John Buscema, wyd. oryg. Marvel 1970, wyd. polskie Mandragora 2006

Conan the Barbarian - USA 1982, reż. John Milius, scen. John Milius & Olivier Stone, 125 min (wyd. BR z 2011 r., z dodatkowymi scenami)

Basil Poledouris - Conan the Barbarian OST, The City of Prague Philharmonic Orchestra and Chorus, wyd. Prometheus Records 2010 (wydanie kompletne, 2-płytowe, z dodatkowymi utworami)

Basil Poledouris - Conan the Barbarian OST, wyd. Milan Music 1992 (wydanie niekompletne)

Age of Conan: Hyborian Adventures, dev. FunCom, wyd. Square-Enix/Eidos 2008 (MMORPG osadzone w czasach rządów Conana w Aquilonii)

PS: specjalnie dla wiernej czytelniczki - Conan the Librarian!

środa, 29 stycznia 2014

Mein Fuhrer, I can walk!

Dziś mija 50 lat od premiery Dr Strangelove: How I Learned to Stop Worrying and Love the Bomb Stanleya Kubricka. Genialny film.


'Gentlemen, you can't fight in here! This is the War Room.'

środa, 15 stycznia 2014

Troll czyta #4 - Tłumocz rant

Niestety, dziś znowu o rzeczach, które mnie drażnią. So sue me.

Troll ma dość specyficzny stosunek do tłumaczeń, pełen paradoksów i mniej lub bardziej oczywistych sprzeczności. Primo: jeśli znam język, wolę nietłumaczone. Ponieważ jednak lista znanych języków zawiera jedynie polski i angielski (nędzne resztki włoskiego i rosyjskiego, zapamiętane z liceum i szkoły podstawowej, nie mają prawa pretendować do określenia "znajomość") - swobodnie czytam/oglądam itp. tylko dzieła wytworzone w tych językach. Secundo: wolę tłumaczenia na angielski, niż na polski. Nic na to nie poradzę. Angielski jest moim ulubionym językiem, ze względu na swoją prostotę i precyzyjność. Tertio: jeśli już tłumaczenie na język polski, to w niektórych przypadkach raczej piękne, niż wierne. Szczególnie jeśli to poezja (wolę zachowanie rytmiki, niźli dokładny przekład słowo w słowo). Quatro (i tu największy paradoks i oczywista sprzeczność z punktem poprzednim): tłumacz powinien pozostać niewidoczny, na ile to możliwe. A więc żadnych ingerencji w styl czy treść, w nazwy własne itp. 

Jedną z prawd wszechświata jest fakt, że nie zawsze dostaje się to, co się lubi. Przystąpmy zatem do wyliczenia grzechów głównych, popełnianych przez tzw. tłumoczy.

Disclaimer: ponieważ "bohaterowie" tego wpisu nie tylko podpisali się pod swoim "dziełem" imieniem i nazwiskiem, ale także zapewne wzięli za to pieniądze, to i ja wymienię ich z imienia i nazwiska. Może mnie nie pozwą.

Disclaimer no 2: ponieważ wyczyny Jerzego Łozińskiego przy okazji nowych przekładów Władcy Pierścieni i Diuny zostały już wszędzie i szeroko opisane (i doczekały się polemiki z udziałem m.in. publicystów, tłumaczy i wydawcy), nie będę tu przytaczał zaczerpniętych z jego tfurczości przykładów. 

Grzech kardynalny nr 1: nieznajomość języka. Tłumacz - w mojej nieskromnej opinii - powinien znać przynajmniej dwa języki: ten, z którego przekłada i ten, na który dokonuje przekładu. O ile w przypadku problemów z językiem, na który przekłada, może liczyć (jeśli wydawnictwo ma pretendować do tego miana) na pomoc redaktora i/lub korektora, o tyle za znajomość języka, z którego tłumaczy, płacą wyłącznie jemu. Nieznajomość języka wyłazi zaś szczególnie tam, gdzie trzeba przekładać związki frazeologiczne i idiomy. Przykład z czasów dość zamierzchłych - Frederick Forsyth, Dzień Szakala, wyd. Mizar/Amber 1993, tłum. Stefan Wilkosz. W trakcie lektury (dość trudnej, z uwagi na ogólną chropowatość stylu - nie wiem czy autora, czy tłumacza) zostałem uraczony takim oto zdaniem: "Rząd włoski podniósłby piekło, jeżeliby coś takiego zdarzyło się dwa kroki od via Condotti". Oczy mnie wypadli. Po krótkim reverse engineeringu doszedłem, że autor napisał 'raise hell', a więc 'rozpętać piekło' (skoro musimy zachować - zgodnie z ww. 4. zasadą - minimalną ingerencję w tekst. Na szczęście idiom jest dość łatwo przekładalny). Serio nikt tego nie wyłapał? Z podobnymi sytuacjami zetknąłem się nie raz, ale ta jest najświeższa. 

Grzech kardynalny nr 2: nieznajomość realiów świata przedstawionego. Ja rozumiem, że tłumacz nie musi być ekspertem od wszystkiego (szczególnie, jeśli autor takim ekspertem jest lub też dobrze się do pisania przygotował). Ale wypadałoby umieć przyznać się do niewiedzy i zapytać eksperta, jeśli ma się wątpliwości. W przeciwnym razie serwuje się czytelnikowi piramidalne bzdury. Przykład: Jim Butcher, Śmiertelne maski, wyd. Amber 2006, tłum. Anna Cichowicz. Był to ostatni tom The Dresden Files wydany przez Amber, dopiero niedawno MAG zaczął wydawanie od początku, w tłumaczeniu skądinąd świetnego Piotra W. Cholewy. Zmianie tłumacza nie dziwię się wcale. Opad mojej szczęki spowodował następujący fragment: 
"– Oczywiście jestem uczniem Petera Parkera i jego Tao – powiedziałem.
Nicodemus wolał chyba komików estradowych, ponieważ nie zrozumiał tego, co powiedziałem."
Argh. W oryginale tekst ten brzmi:
"I'm a disciple of the Tao of Peter Parker, obviously," I said.
I guess Nicodemus was a DC Comics fan, because he didn't get it."
Ja do tłumaczenia naszpikowanego odniesieniami do popkultury (nazwisko Spidermana, różnica między wydawnictwami Marvel i DC Comics) tekstu zaangażowałbym osobę, która się na tym zna. Ale to ja. Ja w ogóle dziwny jestem.

Grzech kardynalny nr 3: brak szacunku dla materiału źródłowego. Ja rozumiem, że ktoś może traktować literaturę fantastyczną jako młodszą, brzydszą siostrę literatury jako takiej. To nie Słowacki, nie ma przymusu, żeby zachwycała. Ale jeśli tłumacz bierze za coś pieniądze, to wypadałoby się do swej pracy przyłożyć. W przeciwnym wypadku dostajemy kwiatki w rodzaju tych, które zaserwował czytelnikom polskiego wydania cyklu o Honor Harrington (David Weber, wyd. Rebis 2000-2013) Jarosław Kotarski. Cykl jest długi, postaci jest multum, ale takie drobiazgi jak płeć pojawiającej się w każdym niemal tomie postaci wypadałoby zapamiętać, czyż nie? A tymczasem pani admirał Patricia Givens, Drugi Lord Admiralicji (szef wywiadu floty) w jednym z kolejnych tomów zostaje... panem admirałem Patem Givensem. Niekonsekwentnie tłumaczone były też rangi (ze szczególnym uwzględnieniem stopni niewystępujących w polskiej nomenklaturze). Niepoprawną kalką językową jest występujący w przekładzie anglicyzm "klasa" zamiast polskiego "typu" okrętu. Że o nagminnym używaniu przez pana Kotarskiego przypisu "nieprzetłumaczalna gra słów" nie wspomnę.

Grzech kardynalny nr 4: lokalizacja zamiast tłumaczenia. Najbardziej chyba wpieniający mnie trend w tłumaczeniach. Objawiający się spolszczaniem (bo pod żadnym pozorem nie jest to tłumaczenie) odniesień kulturowych, nazw własnych, żartów itp. Często połączony z traktowaniem czytelnika/widza jak idioty, który nie połapie się w odniesieniach/nazwach zawartych w treści oryginału. Niechlubne zasługi na tym polu ma skądinąd świetny tłumacz cyklu o Harrym Potterze (J.K. Rowling, wyd. Media Rodzina, 2000-2008) Andrzej Polkowski. Oryginał jest angielski, szkoła czarodziejów wzorowana jest na szkołach angielskich, stwory nadnaturalne zaczerpnięte są z mitologii angielskiej lub przyswojonej przez angielską. A tu pan Polkowski serwuje czytelnikowi słowiańską szyszymorę, zamiast oryginalnej wyspiarskiej banshee. Gdyby tylko owa szyszymora była szerzej znana - miałbym mniej pretensji. Ale nie jest, musi się pojawić objaśnienie w skorowidzu na końcu ksiązki. Zapytuję więc: po co? Równie dobrze mogłaby tam znaleźć się banshee. Dla czytelnika nieobeznanego z mitologią żadna róznica. Dla znającego - niepotrzebna (ba, nieusprawiedliwiona!) ingerencja w tekst oryginalny (co, jako się rzekło, jest złamaniem zasady dobrego przekładu nr 4). Z analogii do zakładu Pascala pozwolę sobie wnioskować, że lepiej byłoby pozostawić oryginał.
Szczyty zaś w mojej prywatnej klasyfikacji tłumoczy bije niejaki Bartosz Wierzbięta (m.in. Shrek, Madagaskar, Rybki z Ferajny). Za traktowanie widza jak kretyna. Za lokalizację (bo to nie było tłumaczenie!) wszystkich żartów, odniesień kulturowych itp. Szczególnie zaś za zastąpienie odniesienia do klasyki kina (i horroru) w Shreku 2 (It's alive! + grzmot i demoniczny rechot) jakimś niezrozumiałym idiotyzmem (nawet nie potrafię zacytować, wyparłem!). Aaaargh!

Wszystkim PT Czytelnikom, którzy dobrnęli aż tutaj, dziękuję za uwagę. Może następnym razem będę się zachwycał, a nie narzekał. Ale niczego nie obiecuję.

PS: żeby nie było, żem gołosłowny. Wszystkie, z wyjątkiem Forsytha, wymienione w tekście utwory przyswoiłem w oryginale (Forsytha tez pewnie sprawdzę, choćby po to, żeby się przekonać kto ma parszywy styl - autor czy tłumocz). I podobały mi się o wiele bardziej, niż tłumaczenie. Że o tłumoczeniu nie wspomnę.

sobota, 4 stycznia 2014

Troll gra #3 - suplement

UWAGA! 
Trwa TSG2K15: Troll's Summer Giveaway 2015! Niniejsza notka jest już nieaktualna.

Wersja nieaktualna:

Nadal mam do rozdania klucze do gier. Zainteresowani proszeni o kontakt.

Steam gift (wymaga bezpośredniego trade na Steamie):

Secret of Monkey Island Special Edition (remake kultowego klasyka!)

Steam:

Mirror's Edge
Limbo
Europa Universalis III: Complete (Uwaga! Wbrew nazwie zawiera tylko 2 z 4 dodatków)
Leviathan: Warships
DungeonLand
Brutal Legend
paczka: Tropico 3 Steam Special Edition, Sine Mora, SkyDrift i Anna: Extended Edition (1 kod na wszystko)
Civilization III Complete
Civilization IV Complete
Civilization V (tylko podstawka)

Origin:

Burnout Paradise Ultimate Box
Medal of Honor
Mirror's Edge

piątek, 3 stycznia 2014

Troll gra #3 - trollowe podsumowanie roku 2013

Gdybym miał podsumować rok 2013 w dziedzinie gier w dwóch słowach, brzmiałyby one "bundle" i "indie". Już tłumaczę dlaczego.

Rok 2013 przyniósł ze sobą więcej akcji wyprzedażowych, obniżek cen, różnorakich promocji, a w końcu zwykłego rozdawania gier za darmo, niźli pamięć trolla objąć zdoła. Szczególne zasługi na tym polu należą do organizatorów akcji Humble Bundle, dzięki którym biblioteka trolla powiększyła się najbardziej i najmniejszym kosztem. W ramach kolejnych edycji można było nabyć paczki (bundle) gier za tak niskie kwoty, że cena indywidualnej gry wahała się między 0.5 a 1 USD. Co więcej, pewien procent tej kwoty trafiał do organizacji charytatywnych. W ramach szczególnie spektakularnej edycji z grami od EA zebrano na cele charytatywne ok. 10 mln USD - wydawca bowiem zrezygnował z przypadającej dla niego częsci ceny. Oczywiście media całkowicie zignorowały tę akcję, zachłystując się jednocześnie wypadkiem z bronią palną i grami w tle. Co zupełnie trolla nie dziwi, media za wszelką cenę usiłowały wówczas zwalić odpowiedzialność za wypadek na gry. Wolny dostęp sprawcy do niezabezpieczonej, naładowanej broni palnej jakoś całkowicie umknął przedstawicielom czwartej władzy.

Wyprzedaże (okazjonalne i sezonowe) stały się nieodłączną cechą cyfrowej dystrybucji gier. Konkurencja (w tym dostęp do ofert z całego świata, w róznej walucie) na tym rynku też przynosi graczom korzyści, w postaci coraz ciekawszych ofert. Rynek cyfrowy (a więc także zyski dystrybutorów!) rośnie z roku na rok - i bardzo dobrze. Troll w 2013 nie kupił żadnej pozycji w tradycyjnej dystrybucji. Ciekawe kiedy dostawcy treści innej niż gry (muzyka, filmy, książki) zauważą wreszcie siłę dystrybucji elektronicznej i dostosują ofertę do tego rynku. Kluczowe jest tu słowo "dostosują" - próba szturmowania rynku dystrybucji elektronicznej z pozycji tradycyjnych zakończyć może się jedynie sromotną porażką i lizaniem ran do wtóru pojękiwań nt. piratów.

Drugim znaczącym trendem (w opinii trolla) jest sukces rynkowy twórców niezależnych (indie). Oto obserwuję powrót do korzeni, kiedy to gry w zaciszu garażu robili samotni zapaleńcy. Dziś - dzięki dystrybucji cyfrowej - dzieła zapaleńców trafiają do masowego odbiorcy. I ten masowy odbiorca to docenia. Exhibit A: gigantyczny sukces (także finansowy) Minecrafta (ponad 30 mln sprzedanych kopii! wersje na wszystkie główne platformy! tysiąc słoni!). Następcy Notcha wyprodukowali całą masę gier opartych przede wszystkim na ciekawych pomysłach, w których oprawa graficzna stoi na drugim (a czasem i dalszym) planie. Z ciekawszych pozycji należy wymienić: FTL: Faster Than Light (symulacja eksploracji i walki w kosmosie), Terrarię (2D "klon" Minecrafta), Starbound (kosmiczny "klon" Terrarii), Don't Starve (survival horror, w którym ciemność faktycznie zabija), Monaco (symulator napadów na banki), Hotline Miami (top-down shooter, z kontrowersyjnie dużą dawką przemocy), DayZ (survival horror FPS, który rozpoczął życie jako mod do innej gry, a obecnie jest najlepiej sprzedającą się pozycją w serwisie Steam - i to wciąż jako wczesna alpha!). Modę na "indyki" docenili wielcy gracze rynku - w tym Steam, który oferuje twórcom niezależnym wsparcie w postaci możliwości wydania ich produkcji na swojej platformie, w ramach programu Greenlight.

Po podsumowaniu głównych tendencji pora na prywatne Trollowe Top 5 2013:

1. TES V:Skyrim. Stuknęło mi już 650h czasu gry, a dopiero co wszedłem w posiadanie oficjalnych dodatków fabularnych. To i stale pojawiające się ciekawe mody gwarantują, że przy Skyrimie spędzę jeszcze długie godziny. Może pęknie granica 1k?

2. Crusader Kings II. Grałem nieco mniej, ale nadal jest to jedna z moich najulubieńszych gier. Z przyczyn już opisanych. Najnowszy dodatek nadal czeka na jakąś promocję.

3. Dark Souls. Ha! Jedna z najtrudniejszych produkcji, w jaką troll grał. Gra niewybaczająca żadnego potknięcia, żadnej pomyłki. I urzekająca klimatem. Kiedyś w końcu ją przejdę!

4.  Guild Wars 2. Troll wrócił do tego MMORPG po dłuższej przerwie i jest mile zaskoczony. Cały czas jest co robić - i z kim. Troll jeszcze w to pogra.

5. FTL: Faster Than Light. Wspomniany już "indyk". Urzekła mnie rogalikowość losowo generowanego świata, z obowiązkowym perma-death. Zarządzanie statkiem i załogą tez fajne. Troll czeka też na zapowiedziany darmowy dodatek.

I co z tego wynika? Żadna z ww. nie ukazała się w 2013! Nie mam konsoli, nie grywam w FPSy, nie przepadam za action-adventure... Dobrze, że rok 2014 ma przynieść trochę ciekawszych pozycji (głównie cRPGi), bo 2013 zupełnie nie był dla mnie.


czwartek, 2 stycznia 2014

Troll ogląda #2 - Spustoszenie w kwitach z szafy Tolkiena

Troll widział The Hobbit - Desolation of Smaug. Nie wiem, co w tytule robi Hobbit, bo to nie była ekranizacja tej książki. To była PiDżejowska wariacja na temat Hobbita. Bleh.

Cyklofrenicznego, gówniarskiego Thorina nie mogę strawić. Schizofrenicznego Thranduila też. Spieprzenia sceny Bilbo-Smaug tym bardziej. Paskudnie zrobionego Beorna takoż (druga po obsranym Radagascie spieprzona kreacja bohatera). Bard z Łucznika został Przemytnikiem. Wątek romantyczny elfio-krasnoludzki przyprawia mnie o mdłości. Mogę tak długo, tylko po co?

Nie to, że nie było w tym filmie niczego fajnego. Fajne były pająki (ale gdzie piosenka, dammit?). Fajny był Smaug jako taki. Fajny był temat muzyczny Miasta na Jeziorze. Fajny był pojedynek woli Gandalfa z Sauronem-incepcją. Genialna była Mroczna Puszcza. Ale w natłoku pomysłów reżysera/scenarzysty te drobiazgi są niczym diamenty w łajnie.

Nie polecam. Po seansie długo odbijało mi się szczerbicowo-brodzkim Wiedźminem.

The Hobbit: Desolation of Smaug, USA 2013, reż. Peter Jackson.