Rok 2015 troll zaczął nader dobrze. Od ostrej imprezy w
doborowym towarzystwie. A drugiego dnia nowego roku, nadal w szampańskich
humorach, towarzystwo pomaszerowało do kina. W wyniku burzliwej dyskusji nt.
tego, co obecni widzieli (oraz litanii wymuszeń, błagań i gróźb), powstał
niniejszy wpis.
Kolejność recenzji przypadkowa, edytowałem je naprawdę
minimalnie. Śródtytuły pochodzą od autorów.
Khazȃd ai-menu
by tapta
Trzeba zacząć od tego, że nie mówimy o ekranizacji pewnej książki
tj. “Hobbicie, czyli tam i z powrotem” Tolkiena, tylko o inspirowanej nią (tj. książką) trylogii filmowej Petera Jacksona: “Niespodziewana podróż”, “Pustkowie Smauga”
i “Bitwa pięciu armii”, będącej częścią większego projektu, jakim jest filmowa
wizja Śródziemia.
I jako taka “Bitwa pięciu armii” jest filmem dobrym. Na pewnym-serwisie-filmowym
dałam jej 8 na 10 punktów. Dlaczego tylko 8? Bo godzinę montażysta mógł
spokojnie ciachnąć. Te wszystkie dłużyzny i pseudogłębokie, wymowne lub miłosne
spojrzenia powodowały, że zaczynałam mieć skojarzenia z serialami
brazylijskimi. Dlaczego aż 8? Za mokroczyniącego Thorina Dębową Tarczę, który
został odegrany doskonale, za jego szaleństwo czające się w iście Bohunowym
spojrzeniu. Za jego kuzyna, Daina Żelazną Stopę, który jest najnowszą miłością
mojego życia, jeździ na dzikiej świni i jest istną kwintesencją
krasnoludowatości, a tę rasę nieludziów uwielbiam najbardziej (kochałam
krasnoludy zanim to było modne, czyli zanim Kili i Fili pojawili się w
“Niespodziewanej podróży”). Za świetną kreację Bilba, mimo, że w tej części nie
bardzo czuć, że jest on głównym bohaterem. Za to, że Legolasowi skończyły się
strzały i że go matka kocha. I za te wszystkie elementy humorystyczne, które
może nie były jako takie planowane, ale doskonale wpisały się w karnawałową
atmosferę spotkania z pewną bandą oszołomów (przypis trollowy: to mnie tak spostponowała!), z którą miałam przyjemność pójść
do kina.
Bitwa sześciu armii
by Kostchey
W dzisiejszych czasach, gdzie każdy może być twórcą, jesteśmy
zalewani twórczością fanowską czyli tzw. fanfikami (ff). Większość utworów tego typu
stanowią krótkie opowiadania znane tylko najbliższym znajomym “autorów”,
aczkolwiek u schyłku naszej cywilizacji niektóre fanfiki udaje się
zekranizować.
Dobrym przykładem “tfurczości” która ujrzała srebrny ekran może
być “Hobbit: Bitwa pięciu armii 3d w iMax Theater i wybranych kinach”.
Ogólnie HBPA3d nie różni się zbytnio od innych ff (alternatywna
historia “co by było gdyby”, niezdrowe relacje seksualne między bohaterami (dla
beki określanymi do kupy krzyżówką ich imion), itp.). Tak więc otrzymujemy co
by było gdyby Azog nie zginął 150lat wcześniej i polował na syna swojej
wcześniejszej ofiary (wspomniana alternatywna historia) oraz postać Kilriel (ww.
niezdrowe relacje). Niestety, w dziele pojawiają się pewne nieścisłości (co
jest ewenementem jeżeli chodzi o fan-fiction), gdyż:
-
armia ludzi znad jeziora pod dowództwem Barda I,
-
armia elfów pod dowództwem Thranduila,
-
armia krasnoludów pod dowództwem Daina II,
-
armia orków i wargów pod dowództwem Azoga,
-
armia nietoperzy i goblinów pod dowództwem jego syna
Bolga,
-
lotno-desantowa armia pod dowództwem Radagasta Burego,
z militarnego punktu widzenia dają nam sześć armii…
Jeżeli ktoś jeszcze czyta to: CHCĘ BOJOWEGO MUFLONA GÓRSKIEGO
Bitwa mniej więcej pięciu armii
by szarlih
Fakt, że Hobbit zawitał do kin w trzech częściach jest
bulwersujący. Niemniej “Bitwa Pięciu Armii” zamyka opowieść. Ostrzeżenie przed
spoilerami? Bez żartów… od premiery minęło sporo czasu, a książka ma 78 lat.
Brak nowych wątków, brak nowych bohaterów (chlubnym wyjątkiem jest Dain Żelazna
Stopa, najbardziej krasnoludzki krasnolud Petera Jacksona). Rozpoczęte w
poprzednich częściach historie mają swoje zakończenia. Te, które są w książce i
te, których nie ma.
Wszystkie stwory, w tym Azog, są porządnie wyrenderowane.
Trójwymiar w niektórych scenach robi olbrzymie wrażenie. Humorystyczne wstawki
komponują się nieźle, mimo że większość z nich to twór scenarzystów, nie do
odnalezienia w książce. Gra aktorska także stoi na wysokim poziomie. Starcia są
epickie, jak można się było spodziewać. Dobra batalistyka i świetne efekty 3D w
niektórych scenach nie są jednak w stanie zatrzeć wspomnienia elfonekrofilii na
tle czerwi pustyni.
Opowieść traktuje o hobbicie, zabiciu smoka, bitwie,
szaleństwie i śmieci króla krasnoludów oraz powrocie Bilba do domu. W zarysach
to ta sama historia, co w książce. W szczegółach jest inaczej. Bard co prawda
zabija smoka, ale metoda jest dyskusyjna. Dzieci Barda (skąd się wzięły -
Legolas jeden wie) wyskakują co kilka scen dla zwiększenia dramatyzmu. Za to
szarża na wozie zdetronizowała zjazd Legolasa na tarczy jako najbardziej epicką
scenę z filmu fantasy. Elf stara się jednak kilka razy odzyskać prowadzenie w
spektakularny sposób. Przed wrotami Ereboru co rusz pojawia się jakaś armia.
Według moich rachunków jest ich 7, a tylko jedna grupa krasnoludów nie płacze.
Na temat śmierci Thorina można powiedzieć tylko tyle, że na szczęście nie
nastąpiła wskutek przeziębienia. Do tego wszystkiego otrzymujemy kontynuację
wątku wygnania Saurona z Dol Guldur (w książce było o tym chyba aż jedno
zdanie), zakończenie międzyrasowego wątku miłosnego czy błyskotliwą karierę
Alfrida, o której Tolkien jakoś zapomniał. Najbardziej wstrząsający jest jednak
fakt, że matka kochała Legolasa.
Nie należy traktować filmowego Hobbita jako ekranizacji, zbyt
dużo scen rozczarowuje. Jako film “Bitwa Pięciu Armii” jest dobra. Zabawna (dla
mnie niekoniecznie tam, gdzie twórcy to przewidzieli), dynamiczna, piękna.
Ścieżka dźwiękowa dobrze się komponuje, ale nie ma tam perełek, jak “Misty
Mountains” z pierwszej części. Dobra rozrywka, ale niezalecana dla fanatycznych
czytelników Tolkiena. Puenta opowieści, zarówno książkowej jak i filmowej,
pozostaje ta sama: orły są lekarstwem na wszystkie problemy.
“Matka cię kochała, Legolasie”
czyli
subiektywne “Bitwy Pięciu Armii” opisanie by Khaira
Peter Jackson niewątpliwie wspiął się na szczyty kreatywności
robiąc z cieniutkiej książeczki kilkugodzinną, filmową trylogię. Niestety,
rzeczona kreatywność zaowocowała krasnoludzko-elfią wersją Romea i Julii.
Wyciągnięta nie-powiem-skąd ryża elfica staje się więc bezpośrednią przyczyną
zguby mojego filmowego ulubieńca.
Ale to dopiero pierwszy krąg piekieł melodramatu.
Pompatyczność, nieobcą przecież oryginalnej fabule, PJ zawziął się napompować
jeszcze bardziej. Co spowodowało, że Thorin, w czasie swej ostatniej walki,
miał większe szanse umrzeć na zapalenie płuc lub galopujące zakażenie, niż z
ręki swego antagonisty. Swoją drogą - nadal nie jestem pewna, czy to faktycznie
Azog go wykończył.
Absolutnym ukoronowaniem możliwości duetu reżyser-scenarzysta
jest, żywcem niemal wyjęta z brazylijskich klasyków telewizyjnych, scena
męskiej(?) rozmowy Legolasa z ojczulkiem. Tekst o kochającej i poświęcającej
życie matce wycisnął mi łzy z oczu. Ze śmiechu.
Na szczęście są też plusy.
Graficy komputerowi wreszcie nauczyli się robić modele, które
już nieco przewyższają efekty z oryginalnej, japońskiej Godzilli. Szaleństwo Thorina z przebitkami smokowatości naprawdę robi
wrażenie. Ale na kolana powaliła mnie scena w Dol Guldur. Galadriela (jakkolwiek nieco zielonkawa) wywołała u mnie
“ciarki, dreszcze i co jeszcze” na najwyższym poziomie. Wcale się nie dziwię,
że Sauron zwiał - w końcu wszyscy faceci boją się silnych kobiet.
Mocną stroną filmu są nieliczne ale doskonale wysmakowane
akcenty humorystyczne. Dain, oczywiście, bije wszystkich na głowę. Choć część
chwały odbiera mu jego szlachetny wierzchowiec. Również Thranduilowy Rogaś
wreszcie pokazuje co potrafi. Ale i tak najlepszy jest Legolas - Batman,
hamujący na ręcznym.
Podsumowując: pięć gromkich wybuchów śmiechu, galadrielowy szał
ciał i tylko trzy facepalmy. Czyli generalnie dobry film. No i, last but not
least, ogromny plus za towarzystwo.
*tytuł drastycznie i celowo ocenzurowany*
by troll spod mostu
Nie oczekiwałem dużo. Nauczony doświadczeniem nie nastawiałem
się na ekranizację Tolkiena. Spodziewałem się za to spektakularnej batalistyki,
ładnych plenerów, znośnych efektów specjalnych (w tym: znośnego 3d) i głupich
pomysłów scenarzysty. Wszystko to dostałem. Miejscami w nadmiarze.
Gdyby to była ekranizacja Hobbita - przypomnijmy: książki dla
dzieci, swoistej baśni - to Bard zabiłby smoka, bo w baśniach dobry bohater jest
od zabijania smoków. Ale tu jest Holywood, więc dodajmy mu stadko dzieciaków
jako oczobijną-i-duszoszczypatielną (dla przeciętnego zjadacza popcornu...
eeee.... widza) motywację. A że autor scenariusza zasłyszał historię o niejakim
Wilhelmie Tellu, w której występował syn owego, kusza oraz scena strzelania z
owej z udziałem ww. (szczegółów scenarzysta niestety zapomniał) - dostaliśmy, co
dostaliśmy. Tu coś we mnie zawyło po raz pierwszy.
Dla równowagi: cały wątek uwolnienia Gandalfa z Dol Guldur
uważam za jeden z najlepszych elementów filmu. Biała Rada w osobach Elronda,
Galadrieli i Sarumana wymiata. Wychodzi mi, że jeśli ich nie obligować już
napisanym tekstem, to scenarzyści PiDżeja są w stanie pisać sensownie. Dopiero
jak mają pisać "na podstawie", to coś w nich się przestawia i się
"wykazują"...
A nawykazywali się sporo.
Cały wątek romansu międzygatunkowego wywoływał u mnie od początku
lekkie mdłości. Ale elfonekrofilia (pożyczę sobie od szarliha) w wykonaniu
postaci-nie-występującej-w-książce o mało nie spowodowała rzucenia pawiem.
Takich rzeczy się po prostu nie robi, panie PiDżej!
A potem dowiadujemy się, że Legolasa (zdobywającego w
międzyczasie szlify asa powietrznego) matka kochała. O, matulu...
Moja prywatna teoria jest taka, że PiDżej krasnoludów po prostu
nie lubi. To tłumaczyłoby, dlaczego odebrał Dainowi Żelaznej Stopie zwycięstwo
nad Azogiem. Tłumaczyłoby, dlaczego zmusił Kiliego do romansowania z postacią-nie-występującą-w-książce.
Tłumaczyłoby także, dlaczego z Thorina zrobił psychola. Tłumaczyłoby w końcu,
dlaczego pozbawił go prawa do bohaterskiej i pełnej godności śmierci, które dał
mu Tolkien. Kiedy pierwszy raz czytałem książkę, a miałem wówczas lat 7, scena pożegnania
z Bilbem i śmierci Thorina (po bitwie, w namiocie, w pokłutym pancerzu,
broczącego krwią z wielu ran) zrobiła na mnie piorunujące wrażenie. Po 25+
latach wrażenie robi nie mniejsze. A niewiele brakowało, żeby PiDżej zafundował
królowi krasnoludów śmierć od zakażenia, na zadupiu Diuny Ereboru (z uwagi na obecność czerwi pustyni można się pomylić...). W ogóle - zabicie Thorina
przez Azoga, kanonicznie martwego od wielu lat, to po prostu policzek dla całej
rasy krasnoludzkiej. Tak samo, jak zabicie Bolga przez elfy. Nawet świetna
kreacja Daina Żelaznej Stopy (scenarzysta ewidentnie usłyszał o krasnoludzkich
zabójcach trolli z uniwersum Warhammera) nie jest w stanie zatrzeć
niemiłosiernie złego wrażenia.
I żeby już w ogóle mi dokopać - cały film kończy się kapitalną,
kanoniczną sceną licytacji, ze smaczkami dla tolkienomaniaków (łyżki, Lobelia
Sackville-Baggins). Argh! Powinienem się cieszyć, ale właściwie to odebrałem tę scenę jak policzek, wymierzony na odlew. Bo uświadomiono mi z całą mocą, jak dobra mogła to być ekranizacja. I jak wielki potencjał zmarnowano.
To nie był zły film. Ale pod żadnym pozorem nie był to Hobbit.
Za to towarzystwo w kinie miałem przednie.
The Hobbit:
The Battle of the Five Armies. Reż. Peter Jackson. Scen. Fran Walsh,
Philippa Boyens, Peter Jackson & Guillermo del Toro. USA, 2014. 144 min.
BTW: rok 2014 też rozpoczynałem wpisem o ekranizacji Hobbita
fanfikach PiDżeja. Na szczęście nie ma szans, żeby tę tradycję kontynuować. WB
nie ma praw do ekranizacji niczego więcej. I niech tak zostanie.
W zasadzie nie miałem zamiaru pisać "Na temat śmieci Thorina", więc jakbyś mógł z łaski swojej poprawić ;)
OdpowiedzUsuńDone. Dziękować za proofreading.
Usuń