środa, 15 stycznia 2014

Troll czyta #4 - Tłumocz rant

Niestety, dziś znowu o rzeczach, które mnie drażnią. So sue me.

Troll ma dość specyficzny stosunek do tłumaczeń, pełen paradoksów i mniej lub bardziej oczywistych sprzeczności. Primo: jeśli znam język, wolę nietłumaczone. Ponieważ jednak lista znanych języków zawiera jedynie polski i angielski (nędzne resztki włoskiego i rosyjskiego, zapamiętane z liceum i szkoły podstawowej, nie mają prawa pretendować do określenia "znajomość") - swobodnie czytam/oglądam itp. tylko dzieła wytworzone w tych językach. Secundo: wolę tłumaczenia na angielski, niż na polski. Nic na to nie poradzę. Angielski jest moim ulubionym językiem, ze względu na swoją prostotę i precyzyjność. Tertio: jeśli już tłumaczenie na język polski, to w niektórych przypadkach raczej piękne, niż wierne. Szczególnie jeśli to poezja (wolę zachowanie rytmiki, niźli dokładny przekład słowo w słowo). Quatro (i tu największy paradoks i oczywista sprzeczność z punktem poprzednim): tłumacz powinien pozostać niewidoczny, na ile to możliwe. A więc żadnych ingerencji w styl czy treść, w nazwy własne itp. 

Jedną z prawd wszechświata jest fakt, że nie zawsze dostaje się to, co się lubi. Przystąpmy zatem do wyliczenia grzechów głównych, popełnianych przez tzw. tłumoczy.

Disclaimer: ponieważ "bohaterowie" tego wpisu nie tylko podpisali się pod swoim "dziełem" imieniem i nazwiskiem, ale także zapewne wzięli za to pieniądze, to i ja wymienię ich z imienia i nazwiska. Może mnie nie pozwą.

Disclaimer no 2: ponieważ wyczyny Jerzego Łozińskiego przy okazji nowych przekładów Władcy Pierścieni i Diuny zostały już wszędzie i szeroko opisane (i doczekały się polemiki z udziałem m.in. publicystów, tłumaczy i wydawcy), nie będę tu przytaczał zaczerpniętych z jego tfurczości przykładów. 

Grzech kardynalny nr 1: nieznajomość języka. Tłumacz - w mojej nieskromnej opinii - powinien znać przynajmniej dwa języki: ten, z którego przekłada i ten, na który dokonuje przekładu. O ile w przypadku problemów z językiem, na który przekłada, może liczyć (jeśli wydawnictwo ma pretendować do tego miana) na pomoc redaktora i/lub korektora, o tyle za znajomość języka, z którego tłumaczy, płacą wyłącznie jemu. Nieznajomość języka wyłazi zaś szczególnie tam, gdzie trzeba przekładać związki frazeologiczne i idiomy. Przykład z czasów dość zamierzchłych - Frederick Forsyth, Dzień Szakala, wyd. Mizar/Amber 1993, tłum. Stefan Wilkosz. W trakcie lektury (dość trudnej, z uwagi na ogólną chropowatość stylu - nie wiem czy autora, czy tłumacza) zostałem uraczony takim oto zdaniem: "Rząd włoski podniósłby piekło, jeżeliby coś takiego zdarzyło się dwa kroki od via Condotti". Oczy mnie wypadli. Po krótkim reverse engineeringu doszedłem, że autor napisał 'raise hell', a więc 'rozpętać piekło' (skoro musimy zachować - zgodnie z ww. 4. zasadą - minimalną ingerencję w tekst. Na szczęście idiom jest dość łatwo przekładalny). Serio nikt tego nie wyłapał? Z podobnymi sytuacjami zetknąłem się nie raz, ale ta jest najświeższa. 

Grzech kardynalny nr 2: nieznajomość realiów świata przedstawionego. Ja rozumiem, że tłumacz nie musi być ekspertem od wszystkiego (szczególnie, jeśli autor takim ekspertem jest lub też dobrze się do pisania przygotował). Ale wypadałoby umieć przyznać się do niewiedzy i zapytać eksperta, jeśli ma się wątpliwości. W przeciwnym razie serwuje się czytelnikowi piramidalne bzdury. Przykład: Jim Butcher, Śmiertelne maski, wyd. Amber 2006, tłum. Anna Cichowicz. Był to ostatni tom The Dresden Files wydany przez Amber, dopiero niedawno MAG zaczął wydawanie od początku, w tłumaczeniu skądinąd świetnego Piotra W. Cholewy. Zmianie tłumacza nie dziwię się wcale. Opad mojej szczęki spowodował następujący fragment: 
"– Oczywiście jestem uczniem Petera Parkera i jego Tao – powiedziałem.
Nicodemus wolał chyba komików estradowych, ponieważ nie zrozumiał tego, co powiedziałem."
Argh. W oryginale tekst ten brzmi:
"I'm a disciple of the Tao of Peter Parker, obviously," I said.
I guess Nicodemus was a DC Comics fan, because he didn't get it."
Ja do tłumaczenia naszpikowanego odniesieniami do popkultury (nazwisko Spidermana, różnica między wydawnictwami Marvel i DC Comics) tekstu zaangażowałbym osobę, która się na tym zna. Ale to ja. Ja w ogóle dziwny jestem.

Grzech kardynalny nr 3: brak szacunku dla materiału źródłowego. Ja rozumiem, że ktoś może traktować literaturę fantastyczną jako młodszą, brzydszą siostrę literatury jako takiej. To nie Słowacki, nie ma przymusu, żeby zachwycała. Ale jeśli tłumacz bierze za coś pieniądze, to wypadałoby się do swej pracy przyłożyć. W przeciwnym wypadku dostajemy kwiatki w rodzaju tych, które zaserwował czytelnikom polskiego wydania cyklu o Honor Harrington (David Weber, wyd. Rebis 2000-2013) Jarosław Kotarski. Cykl jest długi, postaci jest multum, ale takie drobiazgi jak płeć pojawiającej się w każdym niemal tomie postaci wypadałoby zapamiętać, czyż nie? A tymczasem pani admirał Patricia Givens, Drugi Lord Admiralicji (szef wywiadu floty) w jednym z kolejnych tomów zostaje... panem admirałem Patem Givensem. Niekonsekwentnie tłumaczone były też rangi (ze szczególnym uwzględnieniem stopni niewystępujących w polskiej nomenklaturze). Niepoprawną kalką językową jest występujący w przekładzie anglicyzm "klasa" zamiast polskiego "typu" okrętu. Że o nagminnym używaniu przez pana Kotarskiego przypisu "nieprzetłumaczalna gra słów" nie wspomnę.

Grzech kardynalny nr 4: lokalizacja zamiast tłumaczenia. Najbardziej chyba wpieniający mnie trend w tłumaczeniach. Objawiający się spolszczaniem (bo pod żadnym pozorem nie jest to tłumaczenie) odniesień kulturowych, nazw własnych, żartów itp. Często połączony z traktowaniem czytelnika/widza jak idioty, który nie połapie się w odniesieniach/nazwach zawartych w treści oryginału. Niechlubne zasługi na tym polu ma skądinąd świetny tłumacz cyklu o Harrym Potterze (J.K. Rowling, wyd. Media Rodzina, 2000-2008) Andrzej Polkowski. Oryginał jest angielski, szkoła czarodziejów wzorowana jest na szkołach angielskich, stwory nadnaturalne zaczerpnięte są z mitologii angielskiej lub przyswojonej przez angielską. A tu pan Polkowski serwuje czytelnikowi słowiańską szyszymorę, zamiast oryginalnej wyspiarskiej banshee. Gdyby tylko owa szyszymora była szerzej znana - miałbym mniej pretensji. Ale nie jest, musi się pojawić objaśnienie w skorowidzu na końcu ksiązki. Zapytuję więc: po co? Równie dobrze mogłaby tam znaleźć się banshee. Dla czytelnika nieobeznanego z mitologią żadna róznica. Dla znającego - niepotrzebna (ba, nieusprawiedliwiona!) ingerencja w tekst oryginalny (co, jako się rzekło, jest złamaniem zasady dobrego przekładu nr 4). Z analogii do zakładu Pascala pozwolę sobie wnioskować, że lepiej byłoby pozostawić oryginał.
Szczyty zaś w mojej prywatnej klasyfikacji tłumoczy bije niejaki Bartosz Wierzbięta (m.in. Shrek, Madagaskar, Rybki z Ferajny). Za traktowanie widza jak kretyna. Za lokalizację (bo to nie było tłumaczenie!) wszystkich żartów, odniesień kulturowych itp. Szczególnie zaś za zastąpienie odniesienia do klasyki kina (i horroru) w Shreku 2 (It's alive! + grzmot i demoniczny rechot) jakimś niezrozumiałym idiotyzmem (nawet nie potrafię zacytować, wyparłem!). Aaaargh!

Wszystkim PT Czytelnikom, którzy dobrnęli aż tutaj, dziękuję za uwagę. Może następnym razem będę się zachwycał, a nie narzekał. Ale niczego nie obiecuję.

PS: żeby nie było, żem gołosłowny. Wszystkie, z wyjątkiem Forsytha, wymienione w tekście utwory przyswoiłem w oryginale (Forsytha tez pewnie sprawdzę, choćby po to, żeby się przekonać kto ma parszywy styl - autor czy tłumocz). I podobały mi się o wiele bardziej, niż tłumaczenie. Że o tłumoczeniu nie wspomnę.

2 komentarze:

  1. jak masz zamiar się zachwycać to rozumiem, że pewuc będzie? :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No własnie nie wiem, czy popełnię kolejny wpis o tłumaczeniach, tym razem dla odmiany dobrych. Zobaczymy.

      Usuń